Śnieżka i okolice. Mordercza wyprawa.

Jak mówi stare góralskie przysłowie – Veni, vidi, vici!
Czyli poszedłem, zobaczyłem i nogi mnie rozbolały.
Czy jakoś tak…

Ale od początku…

Na forum CO pewien Ludzki Pan zapodał temat wypadu w góry. Od razu wiedziałem że to coś dla mnie, gdyż jeśli chodzi o góry to jestem całkiem zielony i się do tego zupełnie nie nadaję.

Cel: Śnieżka i okolice.

Harmonogram był prosty: Wyjazd > spacerek > schronisko > spacerek > Śnieżka > spacerek > schronisko > spacerek > powrót. Tyle wystarczy, żeby męski umysł ogarnął o co biega.

 

Piątek, 31 marca 2017.

Cała zabawa zaczynała się o zupełnie nieludzkiej porze – szósta piętnaście w piątek, 31 marca AD 2017.
O czasie tym podjechał pod mą rezydencję dyliżans VAG DMD w którym zarezerwowałem miejsce siedzące na trasie Skierniewice – Karpacz. Powoził znany mi oraz policji Piotr Ż. pseudonim Cziko.
Pasażerami tegoż pojazdu wraz ze mną byli Konrad M. ps. Yoghurt oraz Michał G. ps. Gogez. Ekipa nie z pierwszej łapanki. Od razu zapowiadało się ostro.

Już sama jazda powozem z końmi DMD (Diesel Musi Dymić) w połączeniu z uprzężą Direkt-Schalt Getriebe (Dokładne Szlifowanie Gruntu) dawało dużo wrażeń oraz szybkie czasy przelotów z punktu A do B i C.

Punkt B, czyli stację paliw przy węźle Stryków osiągnęliśmy po ok czterech minutach lotu trasą A2. Tam spotkaliśmy drugą część ekipy, która startowała ze stolicy naszego pięknego i biednego kraju. Na stacji od kilku dni czekając na nas koczował Kacper ps. Katek.
Po krótkich pogaduszkach o cyckach i innych, mniej już istotnych kwestiach ruszyliśmy w drogę.

Nie było łatwo. Wyjazd w góry to nie w kij dmuchał eskapada.

Droga była długa ale na szczęście mieliśmy zapasy.

W podróży, książkowo, jak każdy rozsądny użytkownik dróg publicznych zrobiliśmy kilkanaście postojów na opróżnienie chłodnicy, zaspokojenie pragnienia, rozprostowania przeszczepów tudzież zaaplikowania organizmowi świeżej porcji narkotyków w postaci nikotyny. Co kto lubi.

Wizja wyprawy wysokogórskiej i związane z nią obawy nie pozwalały na relaks. Byliśmy roztrzęsieni. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że zestresowany organizm bardzo szybko traci zasoby wodne. Ratowaliśmy więc sytuację uzupełniając jej niedobory, wprowadzając jednocześnie element baśniowy do rzeczywistości.

Pomogło. Jak ręką odjął.

Po pewnym czasie Direkt-Schalt Getriebe uzyskał w końcu oczekiwaną temperaturę topnienia krzemu i czasoprzestrzeń się lekko zagięła, dzięki czemu woźnica Cziko mógł docisnąć do prędkości światła. Na szczęście podążający za naszym dyliżansem warszawski Black Zeppelin szedł za nami jak przeciąg.

Po siedemnastu minutach podróży… Oczom naszym ukazał się las. Góry. Góry się ukazały. No takie duże kamienie. Ze śniegiem na czapie. Czy z czapką śniegu. No jakoś tak.

Po dotarciu na miejsce, gdzie mieliśmy zarezerwowane miejsca dla koni, zaparkowaliśmy kuce, nakarmiliśmy je świeżo rżniętym sianem i sami też spożyliśmy obfity posiłek.
Zaczęliśmy się przygotowywać do pierwszego etapu wspinaczki na wysokość ponad tysiąca metrów nad poziom morza.

Każdy z nas przygotował się na tę wyprawę perfekcyjnie – raki, czekany, apteczki, zestawy ratunkowe, lokalizatory GPS, butle z tlenem, telefony sanitarne…
Zrobiliśmy wszystko, by wszyscy szczęśliwie wrócili do domu.

Ruszyliśmy. Od samego początku było bardzo ciężko. Trasa była bardzo trudna. Podejście robiliśmy od północy, w grupie. Mimo, że wyprawa była ekstremalnie trudna nikt z nas nie pomyślał nawet chwili o wynajęciu szerpów. Tę górę chcieliśmy pokonać sami. Tylko my i ona!

Znaliśmy prognozy, wiedzieliśmy, że aura nie będzie nam sprzyjać. Pierwsze załamanie pogody jednak kompletnie nas zaskoczyło. Powiał wiatr, postanowiliśmy więc przeczekać w bezpiecznym miejscu. Nie czekaliśmy tam jednak długo podejmując decyzję o kontynuowaniu podejścia gdyż była obawa o pogorszeniu warunków. Chcieliśmy dotrzeć do schroniska w ciągu kilku najbliższych godzin.



Wkrótce stało się to, czego zawsze obawiają się himalaiści – całkowite załamanie pogody. Byliśmy już jednak na tyle daleko, że nie było odwrotu. Krok po kroku parliśmy do przodu próbując walczyć z siłami natury. Próbując po prostu przeżyć.


Tylko doskonałe przygotowanie i wysoka sprawność fizyczna sprawiły, że szczęśliwie dotarliśmy do obozu I: Schroniska PTTK Odrodzenie – 1236 metrów zdobyte! Byliśmy uratowani!!


Tak skończył się dzień pierwszy.

Dzienna trasa Karpacz – Schronisko Odrodzenie, ok. 10 km. Ze względu na to, że ja musiałem wrócić po pozostawioną podczas postoju czapkę butlę z tlenem nadłożyłem 1,5 km.

Tak się przedstawia na mapie nasza walka z siłami natury.

Tutaj fajny raport w pdf: 20170331 Śnieżka