Piątek, 27 czerwca 2016.
Pobudka około ósmej. Śniadanko w postaci łakoci typu chleb, biały i żółty ser, puszkowany gulasz angielski itd. wciągnęliśmy ze smakiem. Zalaliśmy wszystko herbatą z Perkomaksa i przygotowaliśmy się do spływu.
Z ośrodka wyruszyliśmy około dziesiątej. Po drodze zaliczyliśmy sklep ogólno-spożywczy. Taki sklep na takich wypadach to istna gratka! Lody na patyku smakują tak, jak pepsi-cola we wczesnych latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Szał dla podniebienia czyli.
Po króciutkim, półgodzinnym koczowaniu pod spożywczakiem pocisnęliśmy na miejsce startu w okolice Działoszyna. Tam, przy moście zrzuciliśmy kanady na wodę i po powrocie kierowców ruszyliśmy spokojnie w dół rzeki.
Pogoda była świetna. Rzekłbym aż zanadto! Słonecznie, ciepło, w zasadzie gorąco. Nikt raczej nie narzekał. Płynęlismy spokojnie, zacnie, jak to na kanadyjkę przystało. Kilometry leciały powoli.
Warta w tym miejscu jest piękna. Dużo ciekawostek – progi, spiętrzenia, młyny, kamieniołomy i oczywiście piękne okoliczności przyrody!
Po drodze zaliczyliśmy popas-posiadówkę. Każdy wciągnął szybki obiadek, poleżał, odpoczął.
Chyba ze względu na prawdziwy głód Aleks czynnie i ochoczo zaangażował się w grzanie żarcia. Fakt, że fasolka po bretońsku to jedno z jego ulubionych dań.
Po jakiejś godzince posprzątaliśmy, tradycyjnie spuściliśmy płyny z chłodnicy….
Spływ kończył się późnym popołudniem. Na samym końcu trasy mieliśmy do pokonania ostatnie z kilku ale największe bystrze. Poszło nam gładko.
No, prawie wszystkim. :)
Kudłaty&Duży weszli delikatnie bokiem i…. Zalało…
Skąpali się. Ze względu na to, że zły nurt postanowił wziąć sobie część zabeczkowanego szpeju, butów oraz skarpet luzem „wysiadłem” ze swojego canoe coby pomóc się chłopakom ogarnąć. Oczywiście zmoczyłem się przy okazji w zimnej wodzie konkretnie.
Zebraliśmy wszystko. Straty: Jedna butelka wody mineralnej lekko nasyconej CO2 oraz skarpeta czarna Najki szt. 1.
Ogółem wesoło było…
Krótki filmik chwilę po akcji kręcone przez zakręconego Aleksa:
I wyciąganie na brzeg kanadyjki (stąpanie po ostrych kamieniach w głębokiej wodzie)…
Pierwszego dnia przepłynęliśmy troszkę ponad 20 kilometrów. Coś mi się skopał plik GPX i musiałem dorysować początkowy kawałek drogi ale ogólnie było dokładnie tak jak pokazuje poniższa rycina:
Dzień zakończył się biesiadą z pysznościami w postaci kiełbadronów, karkówki oraz innych delicji z martwych zwierząt.
Sporo osób nadal trenowało zabawę z krzesiwem… :)