Sobota, 28 maja 2016.
Dzień zaczął się podobnie jak poprzedni. Pobudka około ósmej i śniadanie mistrzów. Różnica polegała jedynie na tym, że miejsce startu znajdowało się tuż przy naszej biwakowej miejscówce.
Około dziesiątej zaczęliśmy wodować kanadyjki.
…i heja w drogę!
Po drodze zdarzył się przykry dla mnie wypadek. Podczas krótkiego postoju na wodzie zapragnąłem pobyczyć się, położyłem się więc wygodnie, założyłem swoje ciężkie szkity na burty i odpoczywałem. Krótko jednak – bo do chwili kiedy Aleks, mój syn rodzony, szlakowy na kanadzie naszej postanowił uczynić to samo co ja. Sięgając po kamizelkę wychylił się iii… Sruuu… Wleciałem do wody, ratując canoe przed wywrotką. Najprawdopodobniej w tym momencie wypadając w wody czeluści zaczepiłem uchwytem pochwy noża o burtę, wyłamał się zaczep i nóż dał nura chwilę albo trzy chwile później. Utopił się.
RIP Eka W12!
Chłopaki nie płaczą, nie zapłakałem więc.
Po drodze zaliczyliśmy oczywiście popas na trawiastej łączce. Na szybko ustawiliśmy i rozpaliliśmy ognisko, po czym wszyscy przyrządzili sobie standardowe kiełbadrony. Wciągnęliśmy je ze smakiem, chlebem oraz musztardą tudzież innym keczupem.
Była okazja do podsuszenia spodni, które tradycyjnie już zmoczyłem wpadając do nurtu.
Zagryźliśmy lodami na patyku pozyskanymi drogą kupna z pobliskiego baru i ruszyliśmy dalej.
Metę w okolicach Krzeczowa zaliczyliśmy już bez niespodzianek, po około 16. przepłyniętych kilometrach.
Sobotnia trasa spływu wyglądała mniej więcej tak:
Z mety na kemping dotarliśmy autokarem. Po drodze większość uczestników spływu ucięła sobie drzemkę. I dobrze, bo dzień się jeszcze nie kończył.
Po powrocie mieliśmy w planach i zrealizowaliśmy kolejny, ciekawy punkt programu – pieczenie chleba.
W tzw. międzyczasie Aleks rozpalił krzesiwem ostatnie biwakowe ognisko.
Chleb udał się wybornie! W połączeniu ze smakołykami pieczonymi na ognisku stanowił prawdziwą ucztę dla podniebienia.
Posiadówka przy ognisku potrwała do późnych godzin nocnych. Najwytrwalsi kładli się spać już nad ranem…