Jak co roku popływaliśmy w doborowym towarzystwie! Jak co roku było przecudownie!
14 lipca, piątek, dzień pierwszy
Głównie trasa. Asfaltowa.
Po opuszczeniu na dwa tygodnie fabryki załadowałem do Świniaka spakowany wcześniej szpej i około 14tej wystartowałem w kierunku północnego-wschodu naszego pięknego, nieszczęśliwego kraju. Cel – Wigry nad Wigrami.
Niedaleko od miejsca startu spotkałem się na autostradowym MOPie z ekipą „3 z LDZ” czyli z Rozrabiarą, Dziedzicem i ich dzieckiem rodzonym Filipem.
Po szybkim powitaniu i pogaduszce pomknęliśmy już na dwa Świniaki w kierunku Warszawy. Korków wielkich jeszcze nie było i naszą ukochaną stolicę minęliśmy niemal niezauważalnie. Po wskoczeniu na S8 zjechaliśmy na BP gdzie czekał na nas Sikor. Teraz już na dwa Świniaki i jeden samochód pruliśmy na Łomżę.
Nie tę do picia, miasto takie na ścianie wschodniej, rodzone moje. Tam właśnie w garażu Marii Matki mojej kanada leży. I po nią zmierzałem.
W Łomży byliśmy około 16tej i – cały czas będąc w pośpiechu – wypiliśmy kawunię, a ja z pomocą Pokemonów oraz kolegów zapakowałem na dach Świniaka swoją kanadyjkę. To był mój pierwszy raz, tzn. z zapakowanym dachem Subarynki. Canoe na dachu sprawiało wrażenie stabilnie i pewnie umocowanego ale pierwsze kilometry z takim żaglem nad sufitem jechałem niepewnie. W końcu jednak nabrałem pewności i cięliśmy drogą na Augustów śmiało.
Na miejsce pierwszego biwakowania dotarliśmy około godziny 19-tej bez przygód wszelakich w tym złych. Rozbiliśmy się z naszymi tekstylnymi chałupami jeszcze przed zmrokiem.
Wigry to wioska nad jeziorem o tej samej – o dziwo – dźwięcznej nazwie Wigry (jeszce kiedyś rowery takie były składaki). Biwakowaliśmy na polu namiotowym „U Haliny” – to nie są tanie rzeczy ale jest tam pięknie.
Do późnego wieczora docierali do nas współspływowicze. Było miło, pomijając fakt otrzymania informacji od właścicieli zagrody iż „ogniska nie będzie, bo za dużo ludzi jest”. Słabo jakoś to trafiało do trzeźwych jeszcze umysłów naszych ale nie polemizowaliśmy. Wszyscy się rozbili, wypakowali, uporządkowali swoje graty i wrzucili coś na ząb. Każdy był zmęczony, więc po jednej, czy dwóch herbatach poszliśmy grzecznie spać.