Zachciało się do lasu. W zasadzie to do lasu nie przestaje się chcieć.
Inaczej więc: zdarzyła się okazja żeby wyjść w teren. Okazją był początek tzw. „długiego weekendu”. Prognoza pogody jak zawsze w takich przypadkach nastrajała optymizmem. Miało poadać bez przerwy.
Jako że w teren fajnie iść z kimś, do kogo można ryj otworzyć zaprosiłem do wspólnego wypadu kilka zacnych osobistości. Iść chciał każdy, nikt nie mógł.
No dwóch takich wyłamało się – wraz ze mną na posiadówę przybyli Boguś niewiedzieć czemu Rajmundem zwany oraz Sikor, człowiek który się osom nie kłania jak się później okazało.
Prognozy pogody zrobiły nas w konia i sprawdziły się. Od rana padało.
Na miejsce bytowania dotarliśmy w sobotę około jedenastej. Cały czas udając, że nie pada rozbiliśmy tarpy i… Zalegliśmy pod moim bogatym zadaszeniem.
Padało naprawdę non stop. Podziwiając spod dachu okoliczności przyrody rozpoczęlismy wprowadzanie około pół litra elementu baśniowego do rzeczywistości. Gadaliśmy o życiu, kobietach (o cyckach, tu pozdrowienia dla Miśki, Niszki, Aśki, Kaśki i innych), trochę o polityce i religii. Nie zahaczylismy jednak w ogóle o zagadnienia z dziedziny fizyki kwantowej.
W tak miłym klimacie spędziliśmy czas do około siedemnastej, kiedy to pojawiły się pierwsze oznaki zrastania się stawów od nicnierobienia. Pierwszy z letargu otrząsnął się Boguś, gdyż skończyły mu się narkotyki w postaci wyrobów tytoniowych objętych akcyzą. Piana tocząca się z pyska i drgawki przypominały mu o paczce Kameli, które to nieopatrznie zostawił w samochodzie. Podjął wyzwanie – wyruszył samotnie przez las do swojego wehikułu zaparkowanego na skraju lasu. Do pokonania miał dystans około 1750 metrów. Zadania podjął się sam, bez żadnego wsparcia, z którego korzysta często nawet Bear Grylls. Przeżył. Wrócił.
Mimo, że nadal padało, zabralismy się za organizowanie ognia. Wokół pełno było padnietych drzew, głównie brzozy. Szło więc szybko.
Ogień zapłonął jeszcze w trakcie opadów. Po około godzinie przestało padać i już moglismy zacieszać mordy grzejąc się przy ogniu.
Głodne brzuszki spragnione były też żywności. Opieprzylismy naprędce żurek z puszki po terminie i zabralismy się za hit wieczoru – frytki. :)
Frytki z ogniska smakują lepiej niż delikatna, pieczona Walijska jagnięcina z Szeratona.
Napełniwszy brzuszki oddaliśmy się aktywnemu nicnierobieniu.
Nicnierobiliśmy do północy, po czym zmęczeni wysiłkiem poszlismy spać.
Rano tracycyjnie – śniadanko, kawka, herbatka, słodycze. I frytki.
Plącząc się za opałem Sikor najprawdopodobniej wlazł w gniazdo os. Jedna z nich – zapewne ta najcwańsza i z największymi jajami wlazła mu w nogawke i upieprzyła w kolano.
Później, podczas zwijania obozu okazało się, że Sikora tak osy polubiły, że niektóre z nich postanowiły zabrać się z nim do chałupy. Sikor nie podzielał jednak ich entuzjazmu i pozbył się z plecaka pasażerów na gapę.
Posiadówa jak zwykle udana. Do szczęścia potrzeba nam niewiele. :)
Do następnego! :)