Dzień 2. Piątek.
Nadszedł czas zwijania majdanu, wodowania canoe i pakowania się do tychże. Mimo, że łódek tylko cztery, to człowieków była spora garstka i pakowanie klamotów oraz obsady łodzi poszło szybko i sprawnie.
Przed wyprawą i na jej początku miałem trochę obawy czy obsada Duży&Kudłaty da radę. Okazało się, że mimo iż do tej pory pływali kanu tylko ze mną to beze mnie też sobie świetnie radzą. Będą z nich ludzie! :)
W tym momencie pragnę podziękować Oli za zdjęcia! Ola posiadaczką wodoodpornego aparatu jest i dzięki niej jest trochę fot z wody. Przekonałem się, że pływanie z drogim lustrem to strata wielu fajnych ujęć, bo zanim toto się wyciągnie z beczki i futerału…
Mały aparat jest dobry, a wodoodporny to już zupełnie świetny na takie wypady. Ja niestety głupi takim nie dysponowałem. Na szczęście Olcia fot napstrykała i tu Ola dla Ciebie ze dwa kilo buziaków ode mnie :* !
Yuuuppppiiiiii!!! Wystartowaliśmy i …. ZONK. :)
Po pierwszych dwóch-trzech kilometrach burza, deszcz, wichura. W sumie nie wiedziałem (i nadal nie wiem – poradzi ktoś po mądrych szkołach?) co należało zrobić w trakcie burzy:
a. pozostać w łódkach na jeziorze
b. stanąć pod drzewami
Wybraliśmy opcję b jak widać na poniższych rycinach.
Bóg chciał żebyśmy jednak płynęli dalej i nie strzelił. Myślę, że chciał, żebyśmy nakarmili łabędzie na Nidzkim. :)
Ogólnie było niemal sielankowo, no może poza tym, że naprawdę piździło i wszystko było mokre. O dziwo (o dziwo poraz pierwszy) nikt nie marudził! Dało się nawet zauważyć uśmiechnięte mordy, jak również twarze dziewczyn.
Po chwilach kilku przestało lać, grzemieć i wiać więc ruszylismy dalej.
Mekka mazurskich żeglarzy – Mikołajki i jezioro Mikołajskie. Fajne widoczki, bardzo dużo najróżniejszego sprzętu pływającego i dużo człowieków. Było na co popatrzeć ale ruchliwie i gwarno. Im bardziej oddalaliśmy się od Mikołajek, tym bardziej było spokojnie.
Zaraz za Mikołajkami burza wpadła na nas jeszcze raz, później jeszcze raz…. No i tu, po około ośmiu kilometrach wysypała się jedna załoga. Małe dzieciaki Michała Qazimodo wykazywały oznaki przemarznięcia, przemoknięcia, zmęczenia, w związku z czym Qazimodowie słusznie zdecydowali, że nie będą ich katować. Zapadła decyzja, że wracają, tym bardziej, że prognozy na kolejne dni nie były optymistyczne.
Po szybkim pożegnaniu w deszczu na środku jeziora Michały zawróciły, a my pruliśmy dalej.
Od startu minęło kilka godzin, zgłodnieliśmy. Ola z Jurkiem wyczaili fajną miejscówkę na postój, gdzie po porzuceniu kanu na małej plażyczce pobiegliśmy pod klimatyczną altankę schronić się przed deszczem. Po kilku minutach przestało lać zabraliśmy się więc za podgrzanie i pałaszowanie przepysznego bigosu Made by Jadwinia™.
Po napełnieniu brzuszków, kapustą, mięchem, chlebem i najróżniejszymi rodzajami tłuszczów nasyconych i nie w nich zawartych poczuliśmy się lepiej. Można by rzec: Bylismy nasyceni. :)
Wiosłowało się, a w zasadzie „pagajowało” :) lepiej. Kilometry stukały. Kanu to nie kajak, to nie pruje jak głupie, tym się płynie można by rzec dystyngownie. :D
Średnia na jeziorach wychodzi maks. 3km/h. :)
Jakoś już późnym popołudniem kiedy byliśmy na jeziorze Bełdany drużyna Duży&Kudłaty zaczęła delikatnie przebąkiwać, że są zmęczeni. Zaczęliśmy szukać więc jakiegoś miejsca na biwak, którego jak na złość znaleźć nam nie szło. W poszukiwaniu dogodnej miejscówki zrobiliśmy z dobre 2-3 kilometry.
W końcu trafiliśmy na fajnie położone pole namiotowe, które prowadzi – tak z moich obserwacji wynika – starsze małżeństwo. Tu znaleźliśmy ładną trawkę pod namiot, hydrant z wodą, ławeczki, stoły, kibelki, etc. Ładnie tam i czysto.
Po całym dniu naprawdę podobało mi się, że nikt nie marudził, nikt nie miał problemów, wszystko szło super. Młodzież nie marudziła nawet zmęczona już całodzinną walką na jeziorach. I tu przykład:
Pada hasło: jesteśmy głodni.
Ja na to – no to róbcie sobie żarcie – tu macie chleb, tu puszki, serek, masło, itd.
Odzew: Aha…
Po czym każdy chwycił za swój nóż i przygotowali i zjedli najpyszniejszą kolację na świecie. :)
W ciągu całego dnia dnia zrobiliśmy wodą około 17 kilometrów.
Acha – tu musze napisać o przykrym jak dla mnie incydencie z pola namiotowego:
Kiedy tam przybyliśmy zauważyłem ze 3 auta na łomżyńskich blachach, namioty jakieś i przyczepę kempingową. Miło mi się koło serca zrobiło, bo mam sentyment do miasta mojego rodzinnego!
Wieczorem się okazało, że samochody to może i z Łomży były ale towarzystwo to chyba z jakiegoś chlewa – taką siarę robili że hej! Do późnej nocy głośno rozmawiali (czyt. darli mordy) w dodatku w większośći konwersacji używając języka niemieckiego (widocznie z gośćmi byli).
Może im się po pijaku czasoprzestrzeń popierdoliła i myśleli, że są pany, a to właśnie 1940.
W każdym bądź razie ucieszyłem się że w końcu pozasypiali, bo u nas ekipa była i za słaba i oręża mało by do pacyfikacji było w tak zwanym wrazieco.