Dzień 3. Sobota.
Poranek. Najmniej fajne na takich wypadach jest zakładanie i zbieranie obozowiska. Tworzy się wtedy taki nieogarnięty pierdolnik, który właśnie trzeba poogarniać. No ale nic, wszystko co piękne w bólach się rodzi.
Start!
W sobotę Kudłaty z Dużym wystartowali jakieś 15 minut przed nami. Dlatego głównie, że w piątek wlekli się w naszym peletonie trzech łódek (kanuton?). Cały piątek zwalałem winę a to na brak krzepy, brak doświadczenia, a to na lenistwo.
Zmieniłem jednak zdanie kiedy po pięciu minutach od wypłynięcia wyprzedziliśmy i zostawiliśmy w tyle ekipę D&K. „Ładafak!!??” pomyślałem głośno, a nawet krzyknąłem do ekipy coś w tym rodzaju, co tłumaczyć można: Przepraszam, chłopaki, co jest nie tak?
Poczekaliśmy na nich na środku jeziora, dopłynęli. Zacząłem rozkminiać WTF…
Rzucam komendę: płyńcie prosto!
No płyną.
Rzucam: W prawo!
No dają w prawo.
W lewo!
Dają w lewo…
Wszystko wyglądało dobrze, nie kumałem o co biega. Padła więc decyzja – zamieniamy się łódkami. I na środku jeziora zrobiliśmy przesiadkę – ja z Aleksem do pożyczonej kanujki, Patryk z Marcelem do naszej.
Po kwóch-trzech kilometrach już wiedziałem OCB. Pożyczony Old Town Penobscot to naprawdę leciutkie kanu, chcąc pływać nią po jeziorach, na wietrze, trzeba ją naprawdę poważnie obciążyć. Inaczej fale i wiatr będą z łódką robiły co będą chciały.
I ja stary dup taki piękny piątek chłopakom zgotowałem! :) Oni tak 17 kilometrów machali! Ja po dwóch kilometrach w tej łodzi byłem już wykończony. Dopiero zabranie niemal całego naszego szpeju i części od Jurków na tę łódkę obciążyło ją na tyle, ze dało się pływać.
Duży, Kudłaty – honor i szacun!
Od tej chwili to ja z Mądrym zamykaliśmy stawkę. Ale było lepiej! Chłopaki mieli lżej, a i my nie narzekaliśmy.
Przed nami atrakcja – Śluza Guzianka. Do śluzy dopłynęliśmy w sobotę po południu. Na poniższej rycinie da się zauważyć nadciągające zuo! :)
Kiedy czekaliśmy grzecznie w kolejce do śluzowania trochę z boku nas zaczęły się gromadzić deszczowe chmury. Byłem pewien, że pieprznie więc tym razem wcześniej zarządziłem zarzucenie ubranek wodoodpornych.
Pieprznęło. Dokładnie wtedy gdy wpływaliśmy do śluzy. Gradobicie. :)
Niezapomnianym wrażeniem jest mieć w łódce niemal po kostki wody z lodem! Powiało chłodem. :)
Razem z nami do śluzy wpłynęło chyba z sześć tysięcy sztuk stonki kajacznej. Zrobiło się kororowo ale niewesoło. Nie wiem dlaczego ale nikomu oprócz nas nie było do śmiechu.
Po drugiej stronie śluzy stał wodny patrol policji i kiedy krzyknąłem w tym tłoku: Policja za śluzą! Pochowajcie te narkotyki! nikt oprócz nas się nie zaśmiał. :D
Może to z zimna tylko. No chyba że oni tymi kajakami płynęli z Kolumbii?!! :)
A zimno po tym ataku gradu naprawdę się zrobiło momentalnie! Jeszcze chwila i byśmy dygotali zarządziliśmy więc postój z szybkim żarciem.
Raz-dwa znaleźlismy pasowną miejscówkę i do akcji wkroczył Kelly Kettle, przy którym nawet ogrzewaliśmy się na zmianę. :) Po kilku minutach mieliśmy już gorącą herbatę, a na Kelly’m grzały się kolejno bogate porcje przepysznej Jadwinkowej™ fasolki po bretońsku!
Taka gorąca fasolka po burzy z gradem to jest najpiękniejsza rzecz na świecie. :)
Łyknął, krzyknął, przewróciło. Trzyma – już go ni ma!
No i lecim dalej!
Przystanek – Ruciane-Nida. Tutaj zaparkowaliśmy w porcie, ja z Mądrym zostałem na miejscu, reszta ekipy poszła w miacho by dzięki środkom finansowym uzupełnić braki artykułów spożywczych.
Pozyskawszy świeże pieczywo, masło oraz lody śmietankowe ruszylismy dalej.
Sielanki nie było – lało z nieba raz po raz! Pod wieczór po przepłynięciu około 17 kilometrów jeziorami Bełdany, Guzianka Mała i Guzianka Wielka dotarliśmy do pięknie położonej nad jeziorem Nidzkim łączki. Lało. Wygramolilismy się więc z łódek i poszliśmy pod drzewa udawać kolorowy las.
Jak niżej widać jesteśmy w tym świetni!
Po około 20-30 minutach udawania grabu znudziło mi się i zacząłem łazić po lesie i polanie zbierając elementy do montażu ogniska. Przy okazji rozprostowałem zgrabiałe kości. :)
W ramach rozgrzewki przy pomocy mojego super-noża Bushlore od Condora przeciąłem na pół leżącą na ziemi kłodę o średnicy ok. 15 cm. Raz – od trzaskania kijem zrobiło się cieplej – dwa – ognisko typu gwiazda było gotowe.
Pozostało tylko pobatonować drewno w czym pomagali mi wszyscy chłopacy i odpalić.
Rozbiilismy obóz, zjedliśmy kolację i posiedzieliśmy przy ogniu do północy. Po polanie szwendał się lisek, który wyczuł zapewne mięcho chytrusek. Później z rodziną bujał się nam po łódkach w poszukiwaniu kiełbadronów pół nocy.
Sobotni dystans to ok. 16,5 kilometra.