Dzień 4. Niedziela.
Piękny poranek. Słoneczko, ciepło.
Na śniadanie przypłynęły do nas łabędzie, a my oczywiście targani uczuciem miłości do zwierząt oraz głupotą zamiast je pogonić obkarmilismy pieczywem. :)
Po śniadanku i szybkiej kąpieli w jeziorze powoli zaczęliśmy zwijać majdan. Nie spieszyliśmy się – nie byliśmy na wyścigach, a i drogi zostało nam tylko kilkanaście rzutów smartfonem.
Spakowaliśmy się więc i powoli, lajtowo popłynęliśmy w kierunki Bindugi Bobrowej – pola namiotowego do którego mam duży sentyment ze względu na młodzieńcze na nim szaleństwa.
Odwiedzam to miejsce co kilka lat.
Tam też stała zaparkowana i grzecznie na nas czekała moja stara furmanka wraz ze stupięćdziesięcioma końmi z turbiną.
Trasa – jak mi powiedział mój przyjaciel odbiornik GPS – jakieś 6,5 kilometra na początku była lajtowa – płynęło się łatwo przyjemnie. Druga połowa była cięższa – wiało. I to głównie jak mnie biednemu – prosto w twarz. Mimo więc, że odcinek krótki to dał w dupę (czy w twarz)! :)
Lądowaliśmy na miejscu przy słonecznej pogodzie. Pozostało tylko wdrapać się na górę razem z łódkami i całym szpejem. :)
Tu byliśmy już w domu. :) Po chwili odpoczynku zapakowaliśmy łódki na Jurkową przyczepę i pożegnaliśmy się z Olcią i Grenlandem, gdyż oni musieli wiać jak najprędzej! Koniec długiego weekendu zapowiadał się średniociekawie na drogach, a przed nimi była najgorsza w takich czasach opcja – Warszawa.
My zaś na spokojnie rozbiliśmy się i pochłonęlismy pyszny gorący obiadek.
Poleżeliśmy, odpoczęliśmy i udaliśmy się w celach rozrywkowych do pobliskiej osady Krzyżami zwanej. W Krzyżach jest chyba więcej barów i spożywczych niż mieszkańców netto ogółem. Toteż sprawnie i szybko zakupiliśmy słodycze, lody i ostatni we wsi bochenek chleba. :)
Niedziela miałabyć na lajcie – tylko 6,5 kilo. Metrów.